Przegląd #maj
Maj już dawno za nami, a jeszcze nie było Przeglądu na noszerazykilka.pl! Szybko nadrabiam zaległości i melduję, że w ubiegłym miesiącu spod klawiatury Zawadiaki powstało postów:
– Pierwszy to relacja z tegorocznej imprezy Rękoczyny organizowanej przez Kamienicę 12. Tym razem moje uczestnictwo było nieco aktywniejsze niż w zeszłym roku, gdyż zdecydowałam się spróbować swoich sił w nowej dla mnie dziedzinie grafiki – linorycie. O tym, jak było, dowiecie się stąd.
– Drugi wpis jest kontynuacją narracji o odbytym przez nas dwa lata temu Eurotripie. Ostatni post dotyczył miejsca, które wywarło na mnie i na T. największe wrażenie – zatoki martwych hoteli w Kupari.
A o to ranking tych naj, naj z zeszłego miesiąca
Osoba: Nigdy nie spodziewałabym się, że do Przeglądów zacznę zaliczać osoby. Niemniej jednak Magda, którą poznałam na początku maja, sprawiła, że na nowo rozbudził się we mnie mój duch podróżniczy. A to za sprawą jej przygód, które przeżyła w Chile, Peru i Maroko – miejsc jak na razie dla mnie niedostępnych, aczkolwiek będących obiektem mojego głębokiego zainteresowania. Uzyskałam od niej wiele cennych informacji, jak np., że bycie Europejczykiem w Chile nobilituje, że można przejechać całe Maroko i nie zostać zgwałconą czy ukamienowaną (co najwyżej zignorowaną przez sprzedawcę w lokalnym sklepie), że jadąc do Kirgistanu dobrze zaopatrzyć się w kilka główek czosnku, a wrota każdego domostwa staną dla nas otworem. Każde spotkanie z kimś, kto podziela moją pasję podróżowania, jest dla mnie niesamowitym przeżyciem – dlatego oddaję hołd Magdzie i wrzucam ją do Przeglądu majowego.
Miejsca: Pomimo że pochodzę z Kaszub, bardzo słabo znam swoje rejony, za co, przyznaję, jest mi niezmiernie wstyd. Podczas tegorocznej majówki miałam okazję bliżej przyjrzeć się swoim rodzimym okolicom. Szczerze mówiąc, zaskoczyło mnie piękno miejsc znajdujących się rzut beretem ode mnie, a których nie miałam za bardzo okazji bliżej poznać. Kościerzyna i jej okolice wprawiły mnie zachwyt, a widok z Wieżycy na malowniczą ziemię kaszubską zaparł dech w piersiach.
Wydarzenia: rzecz jasna Rękoczyny
Handmade: tym najciekawszym stworzonym przeze mnie rękodziełem jest mój linoryt. Uczestnictwo w warsztatach pokazało mi, jak bardzo mylne były moje wrażenia odnośnie tej metody graficznej. Dłubanie w linoleum okazało się trudniejsze i… bardziej niebezpieczne, niż się spodziewałam (ale palec zdążył się już ładnie zagoić :)). Jednak ta ekscytująca niepewność końcowego efektu pracy oraz relaksujące właściwości tej metody tworzenia utwierdzają mnie w przekonaniu, że jednak jeszcze kiedyś sięgnę po dłuto.
Książka:
Maj należy do moich miesięcy erudycyjnych – przebrnęłam żwawo przez cztery książki, z czego z czystym sumieniem mogę polecić trzy:
– „Sekrety urody Koreanek” Charlotte Cho – na początku sama nie mogłam uwierzyć, że kupiłam tę książkę. Zagadnienia dbania o urodę są bliskie memu sercu, jak Sansie Stark lord Bolton. Pozytywne recenzje książki, a także moje zainteresowanie kulturą Wschodu podkusiły mnie do kliknięcia „Kup teraz” i teraz, gdy przeleciałam już przez całość, stwierdzam, że BYŁO WARTO. Wyznaję to bez krztyny wstydu – ja, Zawadiaka, której kontakt z kosmetykami ogranicza się do nałożenia kremu z filtrem (co Charlotte Cho z całym przekonaniem pochwala). Czego się dowiedziałam z tej książki? Że na pewno nie mam czasu na to, żeby wyglądać młodo i pięknie, bowiem 10 koreańskich magicznych kroków do idealnie gładkiej, młodej cery zajęłoby przy całej mojej majestatycznej flegmatyczności pół dnia. Pogodziłam już się z faktem, że jestem skazana na zmarszczki w wieku 30 lat, natomiast wciąż łudzę się, że jednak jest to kwestia genów i Charlotte po prostu chce naciągnąć nas na kupowanie koreańskich kosmetyków (co ewidentnie emanuje z książki, bo product placement gwałci oczy). Dlaczego więc polecam tę książkę? Dla mnie jest to przede wszystkim źródło wiedzy o podejściu do piękna w krajach azjatyckich. Dbanie o wygląd nie jest dodatkową czynnością wykonywaną rutynowo i od niechcenia każdego dnia jak to bywa u nas Europejczyków. Pielęgnacji urody w Korei poświęca się czas w domu, pracy, szkole, także podczas snu! W koreańskim odpowiedniku naszego SPA spotykają się rodziny, przyjaciele, prowadzone są spotkania biznesowe. Ciekawe jest samo wschodnie pojęcie piękna – tak różne od naszego, europejskiego. Atrakcyjną nie jest opalona, tleniona blondynka, ze sztucznie pogrubionymi podwójnie kredką brwiami. Koreańczycy cenią sobie naturalne piękno, bo mają świadomość, że jego utrzymanie wymaga o wiele więcej wysiłku, niż nałożenie na twarz tony tapety.
– „Dom dla osobliwych dzieci pani Peregrine” Ransom Riggs – światowy bestseller, doczekał się już trzeciej kontynuacji, a ja całkowicie przypadkiem dowiedziałam się o istnieniu tej serii, mimo że zawsze wydawało mi się, że jestem w miarę obeznana w najnowszych publikacjach z dziedziny fantastyki. O tym, że istnieje coś takiego jak „Dom…” dowiedziałam się z trailera najnowszego filmu uwielbianego przeze mnie Tima Burtona.
Trailer na tyle mnie zaintrygował, że zdecydowałam zaznajomić się z fabułą jeszcze przed obejrzeniem filmu, więc kupiłam książkę. Jednak jeszcze przed kupnem zapoznałam się z różnymi recenzjami, które w większości wypadały bardzo pozytywnie. Po lekturze sama jestem miło zaskoczona, ale to głównie dlatego, że nie miałam wobec „Domu…” zbyt wielu oczekiwań. Akcja książki jest nieskomplikowana i bardzo przewidywalna, jedyne co zachwyca, to jeden ciekawy trik, którym posłużył się autor książki przy komponowaniu fabuły. Jeżeli wierzyć temu, co napisane jest w internetach – Ransom Riggs zebrał od różnych kolekcjonerów stare zdjęcia przedstawiające dziwne, mroczne sytuacje i „osobliwych” ludzi, następnie na podstawie tych zdjęć komponował akcję. Zdjęcia załączono do książki i mimo że fotomontaż w niektórych przypadkach bije w oczy, to jednak zdjęcia wplątane w fabułę niesamowicie pobudzają wyobraźnię. I zastosowanie tego prostego zabiegu, znanego nam tak dobrze z dziecinnych lat, gdy układaliśmy w przedszkolu historyjki do obrazków, sprawia, że książka Riggsa jest tak wyjątkowa.
– „Rodzina bez granic w Ameryce Środkowej” Anna i Tom Alboth – Przeglądowy last but not least! Mój absolutny numer jeden jeżeli chodzi o przeczytane książki w tym roku! Pozycja jest dla mnie szczególnie ważna, ponieważ jest żywym dowodem, że jeżeli się bardzo czegoś chce – to można! Dla rodziny Alboth podróż ma sens, tylko jeżeli odbywają ją razem. To znaczy rodzice z dwójką małych dzieci! W momencie, gdy zdecydowali się na dość ryzykowaną wycieczkę po Ameryce Środkowej Hania miała dwa latka, a Mila zaledwie kilka miesięcy!
Książka jest nie tylko świetnym kompendium informacji o Ameryce Środkowej, wiedzy, której nie znajdziecie w przewodnikach turystycznych, czy w intrenecie. Anna Alboth pokazuje, że nie taki diabeł straszny jak go malują i nawet w człowieku z karabinem na ramieniu odnajdzie się krztynę dobra. Bo takie właśnie jest credo w życiu Anny Aloboth – „wszyscy ludzie są tak naprawdę dobrzy” i sama utwierdza się jeszcze bardziej w tym przekonaniu, otrzymując niejednokrotnie pomoc ot tych, od których najmniej się tego spodziewa.
Dla mnie bardzo ciekawym aspektem książki było same podróżowanie z małymi dziećmi. Na żółtych stronach książki znajdziemy kilka sprawdzonych przez mamę sposobów na poradzenie sobie z trudnościami rodzicielstwa podczas podróży. Anna demaskuje banał powszechnych frazesów, które często zrażają nas do podjęcia się podróży z dzieckiem: „Z dzieckiem nie odpoczniesz”, „To dla niego zbyt niebezpieczne”, „Ono i tak z tego nic nie zapamięta”. Rodzina Alboth jest dla mnie autorytetem podróżniczym i pomimo że nie we wszystkich poglądach się zgadzamy, życzę jej z całego serca więcej takich pięknych podróży, żebym miała co czytać.
I obiecuję sobie, że od tej pory każdą naszą podróż również rozpoczniemy wzniesionym toastem: „Przeżyć dużo! Spotkać tylko dobrych ludzi! Dowiedzieć się więcej o świecie! I zrobić to RAZEM!”
Cytaty:
„Nic nie paraliżuje tak jak świadomość bezliku możliwości.
Myśl, że możesz zrobić wszystko, jest przerażająca”
Austin Kleon
Słowa te najtrafniej definiują uczucia, które mną władają przy procesie tworzenia. Ogrom możliwości i potencjał, jaki niesie ze sobą każdy projekt sprawia, że nigdy nie jestem do końca pewna kierunku, który obieram przy tworzeniu. Świadomość, że można coś wykonać inaczej sprawia, że nigdy do końca nie jestem w 100% zadowolona ze swego dzieła. Bo skoro można coś wykonać inaczej, to można również zrobić to lepiej…