Eurotrip dzień 7 – Chorwacja: Jeziora Plitwickie, Rovanjska
CHORWACJA
Waluta: 1 kuna = 0.55 zł
Język: chorwacki
Autostrady i drogi szybkiego ruchu płatne – wymagana winieta
Kraj należący do UE – niewymagany paszport
Co kupić na pamiątkę: wino, lawendowe pachnidła, wyroby koronkowe
Początkowo na Jeziora Plitwickie zamierzaliśmy wyjechać z samego rana, ale tak miło spędzało nam się czas na kempingu, że postanowiliśmy posiedzieć tam nieco dłużej. Zdecydowaliśmy się na naruszenie naszych zapasów jedzenia typu instant, żeby nie tracić później czasu na zakupy w Lidlu. No i oczywiście każdy z nas wziął dłuuuuugą kąpiel. Eksploatowaliśmy dobrodziejstwa kempingu jak tylko się dało. Nie wiedzieliśmy, kiedy ponownie będziemy mogli rozkoszować się takim spokojnym porankiem.
Przygotowałam zupki chińskie i purée w proszku do zalania. Wzięłam nasz czajniczek i ruszyłam do łazienki, aby podłączyć go do kontaktu i zagotować wodę. Gdy dochodziłam do łazienki zobaczyłam nastolatkę leżącą na ziemi i jęczącą z bólu. Zapytałam w języku angielskim, czy wszystko w porządku. Dziewczyna odpowiedziała, że potknęła się i upadając najprawdopodobniej skręciła kostkę. Na pomoc przyszła też stara Niemka, która obejrzała nogę dziewczyny i owinęła mokrym, zimnym ręcznikiem. Zapytała ją skąd pochodzi i okazało się, że… to Polka. Teraz porozumieć się było jeszcze łatwiej i dziewczyna dokładnie wytłumaczyła mi, gdzie znajduje się obóz jej przyjaciół. Na szczęście znalazłam ich szybko i od razu ruszyli na pomoc koleżance. Zależało mi na czasie, bo chłopcy czekali zniecierpliwieni, aż wrócę z wodą do zalania zupek.
Zjedliśmy szybko, zwinęliśmy namioty i ponownie podjechaliśmy zwiedzić Jeziora. Turystów z racji pięknej pogody i wczesnej pory tym razem było pełno. Mieliśmy problem ze znalezieniem miejsca do zaparkowania i udało nam się zostawić auto gdzieś przy głównej ulicy kawał drogi od jezior.
Gdy przejeżdżaliśmy obok głównego wejścia zaintrygowała nas kolejka, jaka się tam utworzyła. Skąd się wzięła dowiedziałam się dopiero po powrocie. Okazuje się, że wstęp do Narodowego Parku Jezior Plitwickich jest płatny! Całodniowy bilet wstępu w sezonie (od 1 lipca do 31 sierpnia) to 180 kun, czyli ok 100 zł! Nieświadomie udało nam się dwukrotnie uniknąć tej opłaty, ponieważ za każdym razem wchodziliśmy sobie od strony lasu. Dziwi mnie jednak fakt, że posiadanie biletu wstępu nie było nigdzie sprawdzane 🙂
Poprzedniego dnia zwiedzaliśmy Jeziora późnym popołudniem i o zmroku, teraz mieliśmy okazję zobaczyć, jak prezentowały się w południowym słońcu. Wszystko wyglądało całkowicie inaczej! Ze szmaragdowego woda nabrała intensywnego lazurowego koloru.
Udało nam się w końcu dotrzeć do wodospadu.
Powrót do samochodu zajął nam trochę czasu, głównie dlatego, że omyłkowo wybraliśmy dłuższą drogę powrotną. Chcieliśmy dodatkowo zobaczyć górny taras jezior, dlatego zdecydowaliśmy się podjechać kawałek samochodem. Nie znaliśmy dokładnej trasy i najprawdopodobniej przejechaliśmy to miejsce, bo nie znaleźliśmy nic interesującego, a ja dodatkowo rozbiłam sobie kolano przewracając się na krawężnik (ku uciesze T., bo teraz nie miałam pretekstu do wyśmiewania się z jego upadku w morzu).
Wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy w trasę.
Do kolejnego celu podróży mieliśmy kawałek drogi, ale ważnym aspektem dla nas było objechanie brzegu Morza Adriatyckiego. Zatrzymywaliśmy się dość często na trasie, aby podziwiać widoki, które po prostu zwalały nas z nóg.
Na dachu tego nieukończonego domu podziwialiśmy jeden z najpiękniejszych widoków, jakie zobaczyliśmy w Chorwacji. Mogliśmy podziwiać kilometry przepięknego pasma wzniesień i pagórków. Szkoda, że zdjęcia nie są w stanie oddać głębi i odległości.
Zatrzymaliśmy się przy elektrowni szczytowo-pompowej i zagadaliśmy obsługującego ją pracownika. Nasza podróż po Bałkanach zawsze była świetnym tematem do zawiązania nowych znajomości. Ludzie słuchali nas z zainteresowaniem i życzliwością oraz dawali cenne wskazówki, jak ten pracownik elektrowni, który przestrzegł nas przed żmijami grasującymi między kamieniami.
Głód i niesamowite widoki zadecydowały, że zatrzymaliśmy się w miejscowości Rovanjska na obiad. Usiedliśmy na tarasie małej restauracyjki, pod parasolami reklamującymi narodowe piwo chorwackie Karlovačko i chwyciliśmy za menu. Na nasze szczęście restauracja oferowała szeroki wybór dań lokalnych po atrakcyjnych cenach. Zamówiłam grillowane kalmary polane czosnkową oliwą i śliwowicę – z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że był to najsmaczniejszy obiad na całym Eurotripie. Nawet nie przypuszczałam, że gumiaste kalmary mogą tak wybornie smakować.
Siedząc pod parasolami i trawiąc dopiero co spałaszowany obiad ustaliliśmy, że zostaniemy w tej miejscowości na noc. Klimat i spokój mieściny przypadł nam do gustu. Wsiedliśmy w auto i rozpoczęliśmy poszukiwania miejsca na nocleg.
W naszym zamiarze było rozbić się jak najbliżej morza, jakoś tak jednak się stało, że skręciliśmy nie tam, gdzie trzeba i zajechaliśmy w ciasne uliczki, z których ciężko było wyjechać. Pech chciał, że naszym tropem podążał wielki camper, który dość późno zorientował się, że pomyliliśmy drogę i taranując drzewa i pobliskie krzewy starał się wykręcić i wycofać z trasy.
Dotarliśmy do morza, jednak chcieliśmy znaleźć jakieś ustronne miejsce, aby zanadto nie rzucać się ludziom w oczy. Przejechaliśmy plażę główną i jechaliśmy dalej, a grupki ludzi stawały się coraz rzadsze i co raz bardziej…. roznegliżowane! Drodzy państwo, wjechaliśmy w plażę nudystów! Wytrwale jednak, nie odrywając oczu od drogi, jechaliśmy w dal i w końcu udało nam się znaleźć nasz intymny skrawek plaży pozbawiony towarzystwa innych kąpiących się.
Korzystając z ostatnich promieni zachodzącego słońca, wskoczyliśmy do wody. Była przejrzysta i ciepła, ale standardowo dno było obłożone dużymi oślizgłymi kamieniami.
Po kąpieli mieliśmy jeszcze sporo czasu dla siebie. Rozbiliśmy więc namiot blisko brzegu i wyciągnęliśmy karimaty, aby posiedzieć sobie na plaży i rozkoszować się zakupionym zapasem Karlovačko. Z rozbiciem naszego namotu-kobyły mieliśmy mały problem. Podłoże było kamieniste i twarde, nie było szans na wbicie w niego śledzi. Znaleźliśmy szybko na to sposób. Przywiązywaliśmy sznurki naprężające namiot do większych kamieni, dzięki czemu kobyła stała w miarę stabilnie.
Usiedliśmy na karimatach i wyciągnęliśmy karty. Michał i T. próbowali z mizernym skutkiem nauczyć grać Dextera w tysiąca. Najprawdopodobniej gdzieś w centrum miasta trwała zabawa, bo w powietrzu unosiły się dźwięki biesiadnej muzyki, co umilało nam czas. Końcówkę wieczoru spędziliśmy na robienie zdjęć pięknej Rovanjskiej o zmroku, której latarnie mieniły się pięknym, miękkim zielono-żółtym światłem.