Najlepsze pierwsze książki dziecka
Ogromnie mnie cieszy, że syn odziedziczył po nas miłość do książek. Gdzieś po ukończeniu pierwszego roku niespodziewanie pojawiły się u Miszy najpierw fascynacja ilustracjami i możliwością przerzucania kartonowych stron, później zainteresowanie nieskomplikowaną fabułą. Jako że bardzo cenię sobie każde miejsce na półce, starannie dobieram książki, z czym, nie ukrywam, przychodzą mi na pomoc recenzje czytelników – w przypadku książek dla Miszy rekomendacje matek. Dziś, gdy mamy za sobą pół roku książkowej przygody, tworzę własną recenzję, która bazuje na upodobaniach mojego syna, a także moich spostrzeżeniach „byłej filolożki”. Syn osiągnął już półtora roku i ewidentnie ma swoich książkowych faworytów. Często bywa tak, że to, co bardzo podobało się mamie, totalnie nie trafiło do młodego czytelnika – i vice versa – książki, które budziły we mnie mieszane odczucia, wałkujemy po dziesięciokroć dziennie. Zaprezentowane poniżej tytuły, to Top 10 wyznaczone według upodobań mojego półtoraroczniaka. Nie byłabym sobą, gdybym nie wtrąciła do tego swoich trzech groszy, dlatego przy typach Miszy jest też moja opinia, które miejsce na podium powinna zająć książka, gdyby to mama tworzyła ranking. Zapraszam więc do recenzji, która bazuje zarówno na ocenie matki jak i syna.
Miejsce 1 – Seria „Lalo gra na bębnie”, „Babo chce”, „Binta tańczy” Eva Susso, Benjamin Chaud, Wydawnictwo: Zakamarki (według mamy również miejsce 1!)
Najpierw w moje ręce wpadła książka „Lalo gra na bębnie”. Nabyłam ją w czasie, kiedy w mojej głowie chęć posiadania potomstwa dopiero kiełkowała, a sama książeczka miała być prezentem dla innego dziecka. Szybko dostrzegłam fenomen, który tkwi w tej prostej historyjce o muzykalnym Lalo i jego zakręconej rodzince. Książka została u mnie, na prezent poszło co innego.
Treść książki tworzą proste onomatopeje i powtórzenia, które nadają fabule melodyjności. Odnoszę wrażenie, że jeżeli solidnie przyłożę się do tych wszystkich „bom, bom, bam”, „turli, turli, tur, tur, tur”, to moje czytanie przemienia się w śpiew. Uważam też, że seria jest idealna dla starszego dziecka na początek nauki z czytaniem. Ilustracje są niezbyt skomplikowane, ale ładne.
Z tego, co zauważyłam z recenzji innych mam, seria szczególnie trafia do młodszych dzieci – półtorarocznych i dwuletnich. Szkoda więc, że strony książeczki nie są sztywniejsze. Misza chętnie je wertuje, niestety nie zostawiam go z tymi książkami sam na sam, bo wiem, jak by się to skończyło.
Czekam na kolejną część serii o muzykalnej rodzince i kupię ją, nawet jeżeli Misza będzie już za duży na lekturę 🙂
Miejsce 2 – Książki z serii „Akademia małego dziecka” – „Pierwsze słowa”, Wydawnictwo Egmont (według mamy miejsce 3)
Książka z tej serii „Pojazdy” trafiła do mnie dzięki rekomendacji znajomej blogerki Geny po ojcu, której synowie, podobnie jak mój Misza, kochają się we wszystkim, co jest związane z motoryzacją. Mi nie tyle temat książeczki przypadł do gustu, co urozmaicona forma przekazu – mały czytelnik otrzymuje możliwość przesuwania paluszkiem elementów ilustracji, wprawiając je w ruch i odkrywając ukryte elementy. Książeczka spodobała nam się na tyle, że kupiliśmy dodatkowo z tej serii „W domu” i „Kolory”. Widać, że z racji zawiłej konstrukcji książeczek wydawnictwo zadbało o ich trwałość – są zbudowane z naprawdę grubego kartonu, który sprawnie i pewnie okala papierowy mechanizm. Trochę szkoda, że książeczki mają tak mało stron.
Miejsce 3 – „100 pierwszych słówek – pojazdy” Wydawnictwo
Edgard (według mamy miejsce 4)
To ciekawa pozycja dla małych fanów motoryzacji. Książka zawiera 100 słówek oscylujących wokół wszystkiego, co służy do przemieszczania się/przewożenia. Pojazdy są świetnie pogrupowane – mamy tam kategorie: drogę, morze, plac budowy, góry itp. Niektóre z zaprezentowanych określeń były mi nieznane! A Miszka potrafi minutami wertować kartonowe strony i wskazywać palcem na coraz to nowe pojazdy i pytać o ich nazwy.
Urozmaicamy sobie „czytanie” i wyszukujemy dane pojazdy na YouTube, żeby Miszka na własne oczy zobaczył, jak wygląda pojazd z książeczki.
Miejsce 4 – „Pucio uczy się mówić” Marta Galewska-Kustra, Wydawnictwo Nasza Księgarnia (według mamy miejsce 2)
Pozycja, która miała ogromy wpływ na posunięcie się mowy u mojego synka, dlatego oceniam ją znacznie wyżej niż mój brzdąc. Główną składową tej książki stanowią onomatopeje wplecione w logicznie następujące po sobie wydarzenia. Bohaterami książeczki są Pucio i jego rodzinka. Towarzyszymy im przy obiedzie, wyprawie do parku czy odwiedzinach u dziadków. Ich świat przesiąknięty jest różnymi dźwiękami, którymi młody czytelnik uczy się wraz z Puciem wymawiać.
Książka, mimo sporej ilości stron, przyciągnęła uwagę Miszy na dłużej. Wielkim plusem jest wykonanie z cienkiego, ale jednak, kartonu i duży format.
Ilustracje są piękne! Nie przesłodzone, nie prymitywne, bije od nich swoisty styl ilustratora.
Obecnie prezentuję „Pucia” każdemu posiadającemu małe dzieci, bo to jedna z lepszych znanych mi opcji połączenia zabawy i edukacji małego człowieka. Walor logopedyczny docenią szczególnie te matki, których dzieci mają problemy z mówieniem. O popularności przygód małego Pucia świadczy wydanie serii książek, które kontynuują ćwiczenie mowy małego czytelnika.
Miejsce 5 – . „Żółty, zielony, niebieski… Maluchy poznają kolory” oraz „Raz, dwa, trzy.. kogo spotkam na wsi” Wydawnictwo Olesiejuk (według mamy miejsce 8)
Zainteresowanie synka tą serią była dla mnie największym zaskoczeniem. Nie spodziewałam się takiego sukcesu po treści, ilości stron i po szacie graficznej. Miszka jednak bardzo je lubi, a i ja doceniłam kompaktowy format książeczek w podróży.
W treści książeczki są krótkimi rymowankami. Małe rączki z łatwością przerzucą kartonowe strony. Dla mnie minus za pójście na łatwiznę w projekcie szaty graficznej, na którą składają się losowo dobrane proste wektory z Shutterstocka.
Miejsce 6 – „Liczby. Fisher Price” Wydawnictwo Olesiejuk (według mamy miejsce 7)
Bardzo fajna pozycja na początki z liczeniem. Lubię kolory i schematyczne zwierzątka Fisher Price. Na każdej stronie zaprezentowana jest cyfra oraz elementy do policzenia. Czasem są to owoce, czasem piłki lub zabawki. Ze starszym dzieckiem można nazywać poszczególne elementy zbioru. Dodatkowym atutem „miały” być jednoelementowe puzzle, jednak, jeżeli będziemy sugerować się wiekiem, od jakiego rekomenduje się czytanie książki, bajer okazuje się nietrafiony. U nas prawie wszystkie puzzle są pogniecione, wiec nie polecam pozostawiać książki bez rodzicielskiego nadzoru.
Miejsce 7 – „Raz, dwa, trzy – mówimy” J. Bartosik, Wydawnictwo Widnokrąg (według mamy miejsce 5)
Bardzo fajna książka wspomagająca proces mówienia dziecka. Mamy tutaj podstawowe zwroty grzecznościowe wplecione w prostą rymowankę. Zabawa słowem pomaga utrwalić prawidłową formę zwrotów np. gdy używamy formuły grzecznościowej „Pani” – „Proszę pani, (nie „panią”) tacy zakochani”. Do książki często wracamy. Mi podobają się grafiki i ich kontrastowa, lecz przyjemna dla oka kolorystyka, Te. uważa natomiast, że jest to książka z najbrzydszymi postaciami, jaką mamy 🙂
Miejsce 8 – „Robimisie” A. Królak, Wydawnictwo Dwie siostry (według mamy miejsce 6)
Książeczka nie zawiera treści, jedynie postaci misiów wykonywające różne zawody. W dodatku zawody nie są wcale zaprezentowane stereotypowo, co jest plusem, bo przecież nawet dziewczyna może być astronautką czy fotografką. Dziecięcy prymitywizm ilustracji urzeka i trafia do młodego czytelnika. „Robimisie” dają ciekawą możliwość do poprowadzenia narracji z dzieckiem odnośnie do wykonywanych zawodów. Dostępne są również „Różnimisie” oraz „Czujemisie”, ale moim zdaniem „Robimisie” są najładniejszą z serii.
Miejsce 9 – „Miś patrzy” E. Carle, Wydawnictwo Tatarak (według mamy miejsce 10)
Nie lubię tej książki. W ogóle nie rozumiem tego szumu wokół twórczości Erica Carle, szczególnie zachwytu nad „Bardzo głodną gąsienicą”. „Miś patrzy” kupiłam trochę nieświadomie i mimo że bywała u nas kilkaktornie w obiegu, to ani do mnie, ani do Miszy za bardzo nie trafiła. Książka ma formę jakby wyliczanki. Na każdej stronie mamy „Raz, dwa, trzy (zwierzak jakiegoś koloru) patrzy! Co widzi? (Innego zwierzaka). Jakiego? (Kolor innego zwierzaka)”. I byłoby to fajne, gdyby nazwa „innego zwierzaka” nie była zdradzana na stronie, gdzie znajduje się poprzedni – brak tu dla mnie elementu zaskoczenia. Druga kwestią jest niekonsekwencja chociażby w doborze kolorów. Dziecko, obok podstawowych: żółty, zielony, czarny itp. poznaje takie zwroty jak „liliowy” (gdzie z powodzeniem mógłby być „fioletowy)” czy „złoty”, który wygląda jak „pomarańczowy”. Dziecko poznaje również „karasia” zamiast „ryby”, co jest dziwne, ponieważ na poprzednich stronach nie wchodzimy tak szczegółowo w gatunki.
Jestem równie na nie, jeżeli chodzi o grafikę. Mimo ciekawej próby oddania efektu wycinanki, obrazki przerażają. W lekturze plusuje jedynie papier – przyjemne w dotyku śliskie strony.
Z wahaniem, ale jednak umieszczam „Raz, dwa, trzy…” do polecajek, bo wiem, że niektórym dzieciom lektura się podoba.
Miejsce 10 – Kieszonkowe książeczki (według mamy miejsce 9)
Przydatne szczególnie w podróży. Ze względu na rozmiar zabieram je prawie wszędzie. Bardzo przydały nam się szczególnie te, w formie harmonijkowej, ponieważ rozkładaliśmy je na całą długość i prosiliśmy synka, aby wskazywał poszczególne zwierzęta/przedmioty.
Poza kategorią
Umieszczam tutaj dwie pozycje, które nie mogę z pewnych względów zaklasyfikować wyżej. Niemniej zasługują na wspomnienie, ponieważ bardzo przyczyniły się do rozwoju mojego malucha:
1. Karty z odgłosami zwierząt Czu Czu – nie jest to książka, ale jednak bardzo często wertowaliśmy kartoniki i nazywaliśmy odgłosy wydobywane przez zwierzęta. Obrazki są ładne, karty grube, jednak ekologiczne podejście do ich mocowania dało plamę, bo ząbki dziecka bez problemu poradziły sobie z przegryzieniem papierowego sznurka.
2. „Przytulanki, czyli wierszyki na dziecięce masażyki” M. Bogdanowicz, Wydawnictwo Harmonia – nie zaliczona do Top 10, bo jest to pozycja przeznaczona dla rodzica. „Przytulanki” to zbiór wierszyków, które oprócz rymowania wyrysowuje się palcami na ciele dziecka. Masaż to najprostsza forma zabawy, jaką można podjąć już z nowo narodzonym dzieckiem. Profesor Marta Bogdanowicz nazywa je zabawami relacyjno-relaksującymi, poprzez dotyk wspaniale buduję się więź dziecka i dorosłego. Mnie bardzo odrzuca grafika książeczki – ilustracje są wręcz straszne, jakby projektowane przez grafika stawiającego pierwsze kroki w Paint’cie. Mimo to dorzuciłabym „Przytulanki” do każdej wyprawki dla dziecka.
Posiadacie wymienione pozycje? Zgadzacie się z recenzją? A może macie swoich książkowych faworytów na początek czytelniczej przygody dziecka? Dajcie znać w komentarzach!